"Dotknąć samemu, sprawdzić jak jest naprawdę"

W.Jagielski


RELACJE Z WYPRAW >>> Indonezja - fascynacja i zdziwienie

Przebywając na Bali nasłuchałam się opowieści o niebezpieczeństwach związanych z podróżowaniem na Sulawesi ze względu na trwający od kilku lat konflikt pomiędzy muzułmanami a katolikami. W biurze turystycznym, gdzie kupowałam bilet na samolot serdecznie odradzono mi przyjazd tutaj, ponieważ ponoć dwa tygodnie wcześniej dwaj włoscy turyści, podróżujący lokalnym autobusem zostali zastrzeleni przez wyznawców islamu. Również pozostali podróżnicy ponieśli śmierć. Postanowiłam jednak sprawdzić na miejscu, jak się rzeczy mają. Z moich obserwacji wynikało, że mieszkańcy Azji są ludźmi wiary i autentycznie się z tego cieszą. Na każdym kroku spotyka się oznaki przekonań religijnych, a muzułmanie, buddyści i chrześcijanie powszechnie noszą stroje i symbole religijne w miejscach publicznych. W Tajlandii, Laosie, Birmie jest mnóstwo świątyń buddyjskich, na Filipinach kościoły i kapliczki spotyka się wszędzie, a osoba przybywająca na Bali natychmiast zauważa symbole religii Dharma - posągi, kapliczki, ofiary z kadzidełek, ryżu i kwiatów składane dosłownie na każdym miejscu, żeby przebłagać złe duchy i podziękować za opiekę dobrym. Bóg pozostaje dla ludzi tajemnicą, ale jednocześnie jest kimś żywym, rzeczywistym, do kogo można zwrócić się o pomoc, kto pozostaje obecny w zwyczajnym życiu. Czasem, obserwując życie mieszkańców Azji, zdaje sobie sprawę, że Bóg jest dla nich również ostatnią nadzieją… Z Makassar pojechałam do Rantepao, miasteczka oddalonego o ok. 320 km od stolicy Sulawesi, położonego w Tana Toraja, wspaniałym, górskim obszarze z fascynującą kulturą i tradycyjnymi domami, podobnymi do domów Bataków mieszkających nad jeziorem Toba na Sumatrze. Tradycyjne domy (tongkogan) posiadają podniesione z przodu i z tyłu dachy przypominające poroża bawołów wodnych, zwierząt hodowanych tu masowo, których liczba mówi o zamożności i znaczeniu właściciela. Chaty są barwnie pomalowane i pokryte rzeźbami, wszelkie wzory, barwy, motywy mają znaczenia symboliczne - kolor czerwony i biały symbolizuje ludzkie życie, a mianowicie krew i kości, żółty oznacza słońce i księżyc, czarny jest kolorem śmierci i przenika wszystkie inne motywy. Frontony domów często ozdabiane są bawolimi czaszkami, będącymi symbolami prestiżu i dobrobytu. Moim przewodnikiem po tej fascynującej krainie był młody, doskonale mówiący po angielsku Indonezyjczyk - Steve. Spotkałam go przypadkowo w hotelu, w którym zatrzymałam się na kilka dni. Po spędzeniu kilku nocy w Legend Hotel w Makassar, gdzie moimi towarzyszami w pokoju były karaluchy, a ściany z cienkiej dykty pozwalały domyślać się czym zajmują się mieszkający obok sąsiedzi moje nowe miejsce pobytu wydało mi się szczytem luksusu. Mały i czyściutki hotelik położony był w przepięknym ogrodzie, restauracyjka znajdowała się nad szumiącą rzeczką, z jej okien rozciągał się bajeczny widok na góry, u podnóża których ustawione zawsze na osi północ-południe tkwiły niezwykle egzotyczne, barwne domy z dachami w kształcie bawolich rogów. Steve przedstawił się jako przewodnik hotelowy i zaoferował mi swoje usługi - chciał zorganizować dla mnie wyprawę trekkingową, wypożyczyć samochód itd. Przebywałam już miesiąc w Indonezji, podeszłam więc dość nieufnie do wszelkich obietnic i zapewnień. Nieważne, ile faktycznie mam pieniędzy - dla tubylców zawsze jestem bogatą białą kobietą, a ceny są tutaj ustalane nie ze względu na wartość towaru a raczej ze względu na potencjalne możliwości finansowe ewentualnego kupującego. Taksówki, beczaki, zawsze były dla mnie droższe niż dla przeciętnego Indonezyjczyka, dlatego w szybkim czasie musiałam opanować sztukę targowania się, inaczej szybko straciłabym całe moje oszczędności przeznaczone na tą podróż. Nienawidzę targowania się, zbijania cen, wykłócania o każdy grosz ale jednocześnie nie mam ochoty być bez przerwy nabijana w butelkę. Gotowa jestem zapłacić więcej niż miejscowi, ale niech to będzie w jakichś rozsądnych granicach, nie mówmy o absurdalnych cenach dla mnie jako dla cudzoziemki, lecz o sztuce kompromisu. Wiele razy radość podróżowania psuła mi świadomość, że siedzący obok mnie tłum ludzi popatruje na mnie z nie ukrywaną ironią, ponieważ właśnie kierowca autobusu bądź kelner wyciągnęli ode mnie jakąś niebotyczną kwotę za przejazd albo proste danie w prostej knajpce. W środowisku globtroterów podróżujących za przysłowiowy „jeden grosz” istnieje pewnego rodzaju rywalizacja o to, kto i gdzie zapłacił mniej. Zauważyłam również tendencję do chwalenia się faktem, że ktoś tam był gdzieś na końcu świata i okazał się na tyle sprytny i cwany, że w ogóle za coś nie zapłacił np. za bilet wstępu do muzeum, ponieważ można przeleźć przez tylną bramę a miejscowi się nie zorientują… Cóż, żenujące. Zastanawiam się, czy ludzie tacy odczuwają jakąkolwiek radość podróżowania? Może jest to radość OSZUKIWANIA? W każdym razie należałoby, jak we wszystkim, znaleźć jakiś złoty środek. Nie jest wcale tak, że im mniej się wydaje tym „lepszym” podróżnikiem się jest. Chorobliwie skąpy podróżnik, którego celem samym w sobie jest znalezienie najtańszego hotelu dokładnie tak samo mało wie o kraju, w którym przebywa jak jego przeciwieństwo czyli „podróżnik pięciogwiazdkowy”, fundujący sobie wyprawy w nieznane jedynie klimatyzowanym autokarem koniecznie w towarzystwie „pięciu” pilotów.