"Dotknąć samemu, sprawdzić jak jest naprawdę"
W.Jagielski
RELACJE Z WYPRAW >>> Przez Pustkowia Ameryki Południowej
Dzień 11 * 03 Stycznia/sobota * Santa Cruz – Filadelfia
Odjeżdżamy z dworca autobusowego w ulewnym deszczu, z godzinnym opóźnieniem. Wśród pasażerów są m.in. Meksykanka i Anglik, małżeństwo mieszkające od dwóch lat w Santa Cruz i organizujące ośrodek Świadków Jehowy. W Boliwii jest 100.000 osób tego wyznania. Po kilku minutach dostajemy kolację składającą się z mięsa, ryżu i sałatki oraz zimnego napoju. Autobus jest brudny, a my mamy miejsca tuż obok śmierdzącej, zapchanej toalety. W przyszłości będziemy unikać miejsc na końcu pojazdu. Droga wiedzie najpierw przez góry aż do miejscowości Camiri, a następnie równiną do granicy z Paragwajem. Bilet kupiliśmy do Filadelfii – miasta położonego w centralnej części Gran Chaco. Cena jego jest identyczna jak do stolicy Paragwaju Asuncion oddalonego o 470 km dalej od Filadelfii. Czas przejazdu do Filadelfii to w sumie 18 godz.
Przeczytane informacje o tej trasie nie są już aktualne. Cały odcinek liczy ponad 900 km, ale w tej chwili jedynie około 200 km to drogi gruntowe, resztę trasy pokryto asfaltem. Podczas podróży kilkakrotnie zostajemy poddani kontroli paszportowej przez wojsko, żołnierze sprawdzają również listy pasażerów, sporządzone wcześniej w Santa Cruz. W ciągu 8 godzin jazdy pokonujemy 500 km i dojeżdżamy świtem o 5 rano do punktu kontroli granicznej po stronie boliwijskiej, umieszczonej w małym budyneczku. W kolejnym, oddalonym o około 200 m punkcie kontrolnym dostajemy pieczątkę wyjazdową, co też jest pewnym novum, ponieważ do tej pory (zgodnie z opisami podróżników) należało ją uzyskać w Santa Cruz lub Tarija. Na granicy zwiedzamy płatną toaletę (1 BS), która jest rozwalającą się budą zbitą z desek i dykty, delikatnie mówiąc niezbyt godną polecenia. Okazuje się, że to był tylko kolejny punkt kontrolny, do rzeczywistej granicy z Paragwajem mamy jeszcze około godziny jazdy. Jedziemy szeroką, gruntową drogą, krajobraz za oknami to typowe Gran Chaco. Przekraczamy granicę około 6 rano, paragwajski żołnierz wsiada do autobusu i sprawdza paszporty pasażerom. Mała tabliczka informuje, że jesteśmy w osadzie General Eugenia, na którą zdaje się składać kilka małych budynków zagubionych w ciągnącym się po horyzont, bezkresnym buszu. Po dalszych kilkudziesięciu km dotychczas gruntowa droga zamienia się w szeroka, asfaltową. Zgodnie z opisami podróżników miał to być dziki kraj, ale najwyraźniej świat zmienia się bardzo szybko. Ruch na drodze jest niewielki, mija nas zaledwie kilka autobusów i ciężarówek. W ciągu 4 następnych godzin pokonujemy 240 km, po drodze kilka razy jesteśmy kontrolowani przez policję.
Docieramy do osady Mariscal Estigarribia i autobus podjeżdża pod duży budynek z rampą. Po chwili zjawia się furgonetka z antyterorystami w kamizelkach kuloodpornych uzbrojonych w krótką broń. Groźnie wyglądającym ludziom towarzyszy pies. Zostajemy ustawieni w szeregu pod ścianą - łącznie 34 osoby- bagaż leży w rzędzie przed nami. Na polecenie jednego z policjantów pies zaczyna przeszukiwać bagaże. Trwa to około 15 minut i pomimo grozy sytuacji (łatwo podłożyć komuś narkotyki do plecaka) wygląda to dość zabawnie, po raz pierwszy w taki sposób jesteśmy kontrolowani. Pod koniec kontroli opiekun psa ukrywa wśród bagaży małą paczuszkę, zwierzak natychmiast ją lokalizuje i otrzymuje nagrodę. Wbrew naszym oczekiwaniom okazuje się, że kontrola dopiero się rozpoczyna. Każdy bagaż zostaje rozpakowany przez policjantów, cała jego zawartość jest dokładnie przeglądana, a niektórzy z pasażerów są kierowani na kontrolę osobistą. Stoimy grzecznie w szeregu po ścianą. Dopiero po szczegółowym sprawdzeniu bagaży otrzymujemy pozwolenie udania się do sąsiedniego budynku celem sprawdzenia dokumentów i uzyskania stempla w paszporcie. Wszystko trwa około 3 godzin tak, że w dalszą drogę możemy ruszyć dopiero o 13 w południe. Autokar jedzie do stolicy Paragwaju Asuncion, natomiast my podążamy do Filadelfii, leżącej 15 km od głównej drogi. Po 82 km autokar zatrzymuje się na skrzyżowaniu dróg i kierowca informuje nas,
że do Filadelfii nie zajeżdża, a my mamy sobie dalej radzić sami. Raczej nikogo nie interesuje fakt, że bilet mamy do Filadelfii… Wysiadamy więc w „środku niczego”,
obok drogi znajduje się jedynie jakaś stacja benzynowa, wyglądająca na opuszczoną. Z nieba leje się żar, temperatura przekracza 40 stopni, jest 15 po południu. Siedzimy przy drodze czekając na zagubiony jakiś samochód. Czasami ktoś przejeżdża. Okazuje się, że stację zamieszkuje i obsługuje starszy mężczyzna, który podchodzi do nas i częstuje lodowatą mate czyli terere. Smakuje wyśmienicie. Na pace dużego jeepa dojeżdżamy do miasteczka, wysiadamy na rogatkach i idziemy szukać hotelu Floryda. Miasto położone w centrum Gran Chaco jest niesamowite, w zasadzie stanowi je bardzo szeroka, czteropasmowa, spowita tumanami kurzu arteria z położonymi wzdłuż parterowymi domkami.
Po kilometrowym spacerze docieramy do nowoczesnego, klimatyzowanego hotelu, położonego w kojącym, chroniącym przed upałem ogrodzie. Po chwili negocjacji w szeroko tutaj używanym języku niemieckim (recepcjonistka nie włada innym językiem) otrzymujemy pokój z wentylatorem i własną łazienką w cenie 100.000 GYP czyli około 20 USD z wliczonym w cenę śniadaniem. Pokoje klimatyzowane kosztują 185.000 GYP a pokój bez łazienki 70.000 GYP.
Dowiadujemy się, że w banku możemy wymienić pieniądze, jest tam również bankomat, w którym wypłata obciążana jest podatkiem w wysokości 25.000 GYP bez względu na ilość wybieranej gotówki. Kolację jemy w hotelowej restauracji, w której typowe dla kuchni niemieckiej potrawy podają eleganccy kelnerzy. Otrzymujemy tak ogromne porcje kurczaka, że nie jesteśmy w stanie tego zjeść i obiecujemy sobie, że następnym razem zamówimy jedno danie na dwie osoby. Wieczorem restauracja zapełnia się, przybywają całe rodziny na posiłek, którego przeważającą część stanowi potężna porcja mięsa. Sądziliśmy, że spotkamy tutaj żyjących zgodnie z tradycją mennonitów, a tymczasem czujemy się jak w jednym z krajów europejskich, ponieważ przybyli ludzie to typowi, wysocy i jasnowłosi przedstawiciele białej rasy, a rozmowy toczą się po niemiecku. Jutro jest niedziela i w recepcji otrzymujemy informację, że muzea i sklepy są tego dnia zamknięte, a autobusy nie kursują. Dopiero w poniedziałek możemy się stąd wydostać.