"Dotknąć samemu, sprawdzić jak jest naprawdę"

W.Jagielski


RELACJE Z WYPRAW >>> Przez Pustkowia Ameryki Południowej

Dzień 21 * 13 Stycznia/wtorek * Melo – Treinta y Tres – Canada del Brujo

 

Hostel w Melo okazał się doskonałym miejscem do wypoczynku, godnym polecenia z uwagi na cenę jak i wystrój pokoju. Rano dzwonimy do Pablo z Canada de Brujo (kontakt z Lonely Planet). W rozmowie po hiszpańsku pomaga nam przypadkowo spotkana osoba i umawia nas z Pablo na terminalu autobusowym w Treinta y Tres. Chodzimy po miasteczku, niska zabudowa, w centrum bardzo ładne sklepy, można wręcz powiedzieć, że luksusowe. Domy pamiętają czasy kolonialne, zwykle są jednopiętrowe, odnowione, wszędzie czysto i schludnie. Ludzie również mili. Po godzinnym spacerze docieramy do kawiarni, gdzie raczymy się kawą (45 UYP). Rzadko możemy napić się dobrej kawy, a taką właśnie nam podano. O 12.30 ruszamy autobusem do Treinta y Tres (101 UYP). Odległość 112 km pokonujemy w 1,5 h i na miejscu jesteśmy o 14.00. Terminal stanowi mały kantor przy głównej ulicy. Po kilku chwilach podchodzi do nas młody mężczyzna z berecikiem na głowie wołając Tomasz i Beata??? Pablo wita się z nami, bierze plecak Beaty i prowadzi nas do swojego samochodu. I tu czeka nas zaskakująca niespodzianka, bo mamy jechać starym garbusem tak starym, że z wyglądu przypomina auto prosto ze złomowiska. Wiek tego pojazdu jest trudny do określenia, ale szacujemy go na jakieś 40-50 lat. Tym czymś ruszamy najpierw asfaltem, a później drogą gruntową (14 km) w kierunku wzgórz. Pablo mówi jedynie po hiszpańsku, więc Beata może szlifować hiszpańską wymowę. Idzie to w miarę składnie i szybko się dogadujemy. Po 40 minutach jazdy i pokonaniu (z trudem) kilku stromych podjazdów dojeżdżamy do małego domku położonego na łagodnym stoku zbocza. W środku znajduje się duża izba pomalowana na kolor pomarańczowy i zielony, umeblowana w starym stylu z wieloma dziwnymi sprzętami, dalej kuchnia i dwa małe pokoje z łóżkami piętrowymi, oraz łazienka. Wodę do umycia musimy pompować ze studni, oczywiście zimną. Kapitalne miejsce. Pablo mieszka obok w małym, rozwalającym się domu, w którym panuje totalny nieład. Pokazuje nam dużą księgę wpisów. Pierwszy wpis pochodzi z listopada 2001 r., a jest ich całe mnóstwo. Odwiedza go kilkoro turystów tygodniowo. Jesteśmy pierwszymi Polakami w tym miejscu. Niestety, pogoda ulega zmianie i po 3 tygodniach upałów i słońca nadchodzi pierwszy deszcz. Po południu leje już jak z cebra, mamy nadzieję, że jutro nie będzie padać, bo Pablo proponuje ciekawy program na następne dnie. Jutro mamy jechać konno do odległego o 11 km Parku Narodowego w górach. Tam czeka nas 2,5 godzinny trekking po parku i powrót inna drogą przez góry. Natomiast następnego dnia mamy zrobić 4 godzinną wycieczkę konną po okolicznych górach. Jesteśmy głodni, ponieważ od skromnego śniadania zjedliśmy jedynie marny kawałek pizzy na dworcu autobusowym. Pablo informuje nas, że kolacja będzie o 9 wieczorem, ale tutaj protestujemy zgodnie. Po negocjacjach ustalamy, że kolacja będzie za 2 godziny czyli o 18.00. Deszcz leje, wiec siedzimy w budynku. Jest to budynek starej szkoły, która przestała funkcjonować na początku lat 70-tych. Kupili ten domek kuzyni Pabla, który od 9 lat prowadzi tutaj działalność turystyczną. Wreszcie o 18.00 Pablo przynosi dwa stare garnki z pokrywką przymocowaną drutem, w jednym jest ryż a w drugim potrawka z kurczaka z ziemniakiem szt. 1 i jakimś warzywem. Głodni siadamy do stołu, a nieoceniony Pablo znów nas zaskakuje podając piwo z… lodówki. Okazuje się, że zasilana gazem lodówka jest jednym z dziwnych sprzętów Pabla. Zjadamy cały posiłek błyskawicznie i stwierdzamy, że dopiero teraz zjedlibyśmy coś dobrego. Porcje były dość małe, my dodatkowo podzieliliśmy się posiłkiem z kotem. Mamy nadzieję, że jutro dostaniemy więcej czegoś do zjedzenia. Wieczór spędzamy na czytaniu. Przed zmierzchem Pablo przyprowadza ładne, zadbane, gniade konie. Zwraca nam uwagę, abyśmy patrzyli pod nogi, bowiem na tych terenach jest dużo węży.