Publikacje > Relacje > Kurtuvenai 19-21.09.2014

Duża grupa zawodników z Polski wzięła udział w zorganizowanych na Litwie (Kurtuvenai,19-21.09) zawodach w Sportowych Rajdach Konnych. Podobnie jak w latach ubiegłych zmagania o randzie międzynarodowej miały miejsce w pięknie położonym wśród lasów dawnym majątku polskiego hrabiego Stanisława Plater. Trasa rajdu poprowadzona została poprzez malowniczy, utworzony w 1992 roku Park Regionalny, obejmujący pagórkowaty, porośnięty głównie lasami iglastymi obszar ponad 17 tysięcy hektarów. Trasy oznaczono znakomicie, na organizację i gościnność gospodarzy nie można narzekać. Zawody godne polecenia i na pewno wpiszemy Kurtuvenai do kalendarza imprez, na które planujemy w przyszłym roku pojechać. Z naszego klubu na dystansie 120km (CEI2*) wystartował pode mną Cesihus (Avangard i Cesia/Pers, hod. Robert Talarek). Po ostrym finiszu udało się nam zająć 3 miejsce. Startujący pod Kasią Kłosek Cemir nie ukończył dystansu.

Beata Szlezyngier-Jagielska


Z pamiętnika zawodniczki…..sezon rajdowy 2014r.
13.06.2014r.- Zmiana planów.

Piątek 13 czerwca 2014r. Nigdy nie byłam przesądna. Piątek zapowiadał się super. Piękna pogoda ostatni dzień urlopu ale jeszcze cały weekend przede mną. Dopiero powróciłam z mojego ukochanego miasta Rzymu z naładowanymi akumulatorami do pracy i treningów. Od maja konie hulają dodatkowe kilometry w nowo postawionej karuzeli. Plan moich startów nie był za wielki na ten sezon rajdowy, gdyż zasadniczo miałam tylko jednego przygotowanego konia do wysokich konkursów ale dwa pozostałe rumaki także wymagały pracy terenowej, na która bardzo się cieszyłam. Piątek rozpoczęłam od porannej kawy. Nina moja córka- po lekkim śniadaniu wyciągnęła kask motocyklowy i uprosiła mnie by zawieźć ją do przedszkola na motorze. Nawet się długo nie zastanawiałam i śmignęłyśmy w drogę, zresztą nie pierwszy raz. W drodze powrotnej nie było już tak fajnie. Zaliczyłam potężną wywrotkę na motorze i zakończyłam swoja podróż w gipsie po 6 godzinach oczekiwań w szpitalu. Motor rozwalony. Noga jak bania unieruchomiona. Plany rajdowe szlag trafił. Niestety konie biegając po polu i ruszając się w karuzeli nie wytrenują się na żaden występ. Tak mi przeleciał piątek 13 – tego i tak leciało aż do końca lipca. Po uwolnieniu się z gipsu i intensywnej rehabilitacji postanowiłam wdrapać się na konia. Jedyny sensowny termin by pojechać cokolwiek w tym sezonie to zawody międzynarodowe w Zakrzowie. Wrześniowe zawody na 80 km były w zasięgu moich i Santiego możliwości. Po drodze odbywały się zawody w Koczku. Z uwagi na to, że to bardzo blisko mojej miejscowości i termin 5-6 września, postanowiłam sprawdzić swoją nogę i kondycję konia na dystansie 30 km. Potraktowałam to jako trening, na którym wypadliśmy bardzo dobrze. Czyli… jedziemy do Zakrzowa! Tym bardziej cieszyłam się na ten wyjazd, bo i ranga zawodów i ośrodek warty odwiedzin no i pretekst do spotkania wielu znajomych. Zgłoszenie wysłane. Termin zawodów 19 września. Wielkie przygotowania do startu poczyniłam. W domu wielkie poruszenie, a bo to Nina idzie do nowej szkoły, to kto ją będzie zawoził a kto odbierał. A co z psem. Jak z urlopem i takie tam prozaiczne sprawy…

Na 5 dni przed zawodami oczy zrobiłam zdumione bo … Zakrzów na facebooku poinformował, że zawody odwołuje z powodu zalanych tras. Usiadłam z wrażenia. Tyle przygotowań tyle walki z czasem oraz bólem nogi, który zawzięcie zwalczałam. Bo nie chciałam odpuścić. W moje zawody zaangażowanych jest tyle osób. Zamiast spędzać wolne chwile z rodziną ja gnam do stajni i zasuwam parę godzin po lesie nie zważając na deszcz, upał, komary czy inne niedogodności. Moje zawody na głowie ma moja cała rodzina, a tu mi Zakrzów odwołuje start. Nie mówiąc już o kasie bo to nowe podkowy, bo to od sierpnia lepsze jedzenie i kupa innych wyrzeczeń. Nie to nie może być prawda . Dzwonie po znajomych. Telefon do Beaty czy ona już wie i co dalej….. A Beata krótko i na temat. „Gunia jedziemy na Litwę” W końcu w tym samym terminie w przepięknym ośrodku w miejscowości o spolszczonej nazwie Kurtowiany są zawody międzynarodowe. Konia mam starego wyjadacza to czemu mam nie pojechać. Beata… ale ja nie mam międzynarodowej licencji a Santi paszportu?- No to szorujesz do Warszawy i załatwiasz wszystko. Koniec rozmowy. Chwila zastanowienia. No fakt czemu nie. Jeszcze mnie za granicą z koniem nie było. Koń jest, auto z przyczepą jest, urlop zaklepany , logistyka opieki nad Niną , psem szkołą i chomikiem zapewniona no to kiedy jak nie teraz. Jadę!!!!! Zgłoszenie pisemne do PZJ wysłała za mnie Bata a ja w samochód z kasa i do Warszawy załatwić licencje i załatwiłam. No więc jadę na LITWĘ. Boże co za emocje…

Droga na Litwę nie była męcząca. Do Suwałk jakoś rekreacyjnie dotarliśmy a potem to już z górki. Super droga i w 7 godzin byliśmy na miejscu. Organizator jeszcze rozstawiał dodatkowe boksy, ponieważ wielu zawodników z Polski i zagranicznych zrobiło tak jak ja. Ci co planowali start w Zakrzowie przyjechali na litewskie zawody. Prawdą było, że ośrodek jest piękny i malowniczo położony. Organizacja super. Wszystko czytelne i jasne. Z Polski dotarły moje klubowe koleżanki Beata i Kasia, a także Pan Andrzej Sanecki, Kasia Bohdanowicz, Agata Murawska, Izka Drażba oraz Magda Głód i Ania Tarnowska. Także ekipa Polska była wyśmienita. Beata, Agata Ania i Iza startowały na 120 km tj. 2*, a ja i reszta ekipy na 80 km czyli 1*.

Śmiesznym akcentem było rozpakowywanie sprzętu przez moją ekipę serwisową tj. mojego męża Krzysztofa. Beata i Kasia z racji, że były w tym ośrodku już wcześniej wiedziały gdzie są dobre miejsca na rozbicie namiotów serwisowych i sprytnie te miejsca zarezerwowały. No więc czas zacząć wypakowywanie niezbędnych klamotów na polu serwisowym. No więc krzesełka, stoliki, stojaki no i najważniejszy i najcięższy stelaż namiotu. Tak wszystko rozstawione. Tylko gdzie plandeka namiotowa? A fakt została w garażu!!!Super nie mamy najważniejszego elementu konstrukcji namiotu. No ale tak chyba musiało być. Dobrze, że Beata miała duży namiot i przygarnęła nas do siebie. Wszystkie bambetle rozstawione i można mentalnie szykować się do startu.

Santi po wyjściu z trajlera po 7 godzinach jazdy czuł się wyśmienicie. Znalazłam mały zagrodzony padok, na którym mogłam go bezpiecznie wypuścić by mógł rozprostować kości. Po lekkim rozbieganiu zaprowadziłam go do boksu by mógł odpoczywać. Santi to koń bardzo chimeryczny i wybredny. Jego nagłe zmiany w przyzwyczajeniach żywieniowych już mnie nie zaskakują. Beata mnie na szczęście uprzedziła, że w tym ośrodku mimo wszelkich dogodności to konie mają kłopot z piciem wody i na szczęście zaopatrzyłam się w domu w baniaki na wodę. Oczywiście, że się przydały. Santi nie chciał tamtejszej wody pić. Nie wiem czy ona miała jakiś specyficzny zapach czy smak ale jak zobaczyłam, że po nocy wiadro z wodą stoi nie ruszone woziłam mu wodę z hotelu. No co zrobić. Nie mogłam puścić konia odwodnionego a woda z hotelu mu pasowała więc 2 razy dziennie dowoziliśmy wodę z miasta.

Dzień przed startem zrobiłyśmy z dziewczynami ok. 4 km małego rozeznania trasy. Twarde drogi i lekkie choć długie wzniesienia, ale już nie mogłam się doczekać startu. Zawsze przed startem mam w brzuchu takie świderki jak przed maturą. Mija mi to po pierwszych 2 km trasy jak już siedzę na koniu i skupiam się na trasie.

Dzień startu. Ładna pogoda. Przy boksach już pełne zamieszanie . Nerwowo ekipy serwisowe kręcą się wokół i tak zdenerwowanych zawodników. Dziewczyny na 120 ruszały godzinę przede mną więc było sporo czasu. Poszliśmy obejrzeć ich start. Fajnie to wyglądało bo koni było dużo i wszyscy ruszyli lekkim galopem. No i pojechali…

My już tylko siodło na koń i na rozgrzewkę. Ja, Kasia Bohdanowicz, Kasia Kłosek, Magda i Pan Andrzej ruszyłyśmy na początku razem a potem utworzyłyśmy podgrupy. Ja większość trasy jechałam z Kasią Bohdanowicz. Już któryś raz jechałyśmy w parze na zawodach i bardzo dobrze nam się wspólnie pokonuje kilometry. Raz jej konik ciągnie do przodu raz mój. Bramki serwisowe mam z Krzyśkiem super dopracowane i naprawdę byłam zadowolona z szybkich wejść na bramkę oraz kondycji Santiego. Wyjazd na ostatnią pętlę zanosił się obiecująco. Ja i Kasia wyjechałyśmy jako pierwsze. Super. Emocje z radości trochę nas poniosły i tak się rozpędziłyśmy, że zgubiłyśmy trasę. No cholera jasna. Obie z zaciśniętymi zębami czując, że budzi się w nas na kilka kilometrów przed metą duch rywalizacji z innymi, galopem ruszyłyśmy zawracają i szukając drogowskazu. Na ostatnią pętlę jako trzecia wyjechała Magda, więc ta gnała co tchu by nas dogonić i oczywiście przegoniła nas w tym odcinku, który my zgubiłyśmy. Po odnalezieniu się na trasie serwis nam powiedział, że Magda jest 5 min przed nami . My już tak zgoniłyśmy konie, że postanowiłyśmy czujnie oglądają się za siebie, jechać spokojnie do mety. No i widzimy już ten ostatni odcinek. Złapałyśmy się za ręce i razem triumfalnie wjechałyśmy na metę. Super uczucie, że tak się nam udało. My już między sobą nie chciałyśmy się ścigać o 2 lub 3 miejsce, bo ważniejsze było dla nas wspólne pokonanie tylu kilometrów. Obie się wspierałyśmy i pomagałyśmy sobie jak któraś miała kryzys. Tak się rodzą fajne relacje między rajdowcami. W końcu wiele godzin spędzasz obok siebie i nie rzadko ten drugi jeździec lub koń pomaga ci pokonać pewne słabości. Pomaga przejść jakąś trudną przeszkodę terenową lub po prostu jest obok.

Warto wspomnieć, że organizator zapewnił uczestnikom wszystkich ekip kolacje pożegnalną. Było pyszne jedzenie, wino i piwo. Można było przy stołach wspólnie posiedzieć , pogadać i wymienić się doświadczeniami minionego dnia oraz poruszyć różne inne ważne tematy. I to jest godne naśladowania. Kiedyś było tak i u nas np. w Koczku ale już dawno nie pamiętam takich wspólnych biesiad wszystkich uczestników przy ognisku. Szkoda.

Tak zawody międzynarodowe dla mnie się zakończyły sukcesem. Tym bardziej, że nie planowałam tego wyjazdu. Bardzo cieszyłam, się że mi się udało. Po złamanej nodze w środku sezonu. Bez większego przygotowania konia pokonała tempem ponad 16 km/h 80 km w bardzo dobrej kondycji konia z ruchem na A pierwsze w życiu zagraniczne kilometry. W mojej pamięci pozostanie zakończenie zawodów w dniu następnym. Tego mi brakuje na Polskich zawodach. Wszyscy elegancko ubrani na koniach w pięknej scenerii wysłuchali hymnów wygranych zawodników. Jak zabrzmiał Polski Hymn Mazurek Dąbrowskiego, aż dreszcze mnie przeszły. Fajne uczucie i chciałabym poczuć je jeszcze raz.

W drogę powrotna do domu wyruszyłam z fajnie przeżytą przygodą, moim wspaniałym i zdrowym przyjacielem Santim no i planem na start w przyszłym roku na dystansie 120 w tym pięknym miejscu u naszych zagranicznych sąsiadów.

Dziękuje Beacie za doping i pomoc w podjęciu szybkiej decyzji o wyjeździe na te zawody. Dziękuje mojemu mężowi, że ze mną tam był.

Agnieszka Gutowska-Woźniak