Publikacje > Artykuły > Parę słów na zakończenie sezonu 2011
Podczas uroczystego zakończenia międzynarodowych zawodów w Gartow (Niemcy) znana i ceniona sędzina dyscypliny, pani Juliette Melisson, gratulowała młodym zawodniczkom niemieckim uzyskania znakomitego wyniku. Wielokrotnie powtarzała „dobrze zrobione, naprawdę dobrze zrobione”, mając na myśli ukończenie przez nie sportowych zmagań na dystansie 90 km. W zasadzie nie byłoby w tym nic dziwnego poza faktem, że zawodniczki ukończyły zawody nie osiągając bynajmniej żadnych zawrotnych prędkości, ponieważ jazda z szybkością około 12 czy 13 km na godzinę pozornie wyczynem nie jest. Jedynie tak doświadczona i znająca rajdy sędzina mogła dostrzec prosty fakt, że juniorki zmierzyły się z takim dystansem po raz pierwszy w życiu, same wytrenowały konie, jechały rozsądnie, równym tempem i, co może najważniejsze, ich rumaki na wszystkich bramkach weterynaryjnych miały znakomite parametry. Stałam sobie na placu, gdzie odbywała się dekoracja zawodników po ukończonych zawodach i czułam, że robi mi się smutno i żal serce ogarnia na myśl, że u nas nikt nie pochwaliłby takich zawodniczek za dobre osiągnięcia, a wielu skrzywiłoby się z pogardą patrząc na niezbyt wysokie tempo przejazdu…
Popularność rajdów u naszych zachodnich sąsiadów ciągle rośnie, stawiają sobie coraz większe wymagania, mają coraz lepsze wyniki, ale może właśnie dlatego, że budują od podstaw, od uczenia młodych zawodników szacunku dla konia oraz zasad, które w tym trudnym sporcie są najważniejsze. Nie napiszę nic nowego stwierdzając, że do wyników w tej dyscyplinie dochodzi się przez długi i mozolny trening, że koń rajdowy pokazuje swoje faktyczne możliwości i swoją klasę dopiero około i po 10 roku życia, że bardzo łatwo jest przekroczyć granicę możliwości wyczynowych zwierzęcia, powyżej której ryzykuje się jego zdrowie, a czasem nawet życie. Tymczasem wielokrotnie mam wrażenie, że jedynym celem polskich zawodników (nie tylko „rajdowych”…) jest miejsce na podium i pucharek, natomiast dobro konia nie liczy się wcale… Przykłady? Bardzo proszę, zacznijmy od najniższych klas czyli L i P. Wiele jest dyskusji na temat obowiązujących regulaminów, tymczasem wydaje mi się, że nawet najdoskonalszy przepis rozsądku w ludziach nie obudzi. Co się dzieje zatem na naszych zawodach w klasach, w których to startują najmłodsze konie? Pomimo ograniczenia prędkości, wielu „rajdowców” pędzi na łeb i szyję, rozwijając na trasie jakieś dramatyczne szybkości czyli 20 i więcej km na godzinę. Nic, żadna siła nie jest w stanie powstrzymać rozjuszonych zawodników nie baczących ani na podłoże, po którym jadą, ani na ewentualny ruch uliczny ani na inne, całkiem dla nich nieistotne czynniki i zjawiska jak choćby młode i niedojrzałe zwierzę pod siodłem, na którym siedzą.
Cóż dalej się dzieje po owym szaleństwie? Zawodnicy zgodnie „parkują” w jakimś lasku albo innej grupie krzaków nieopodal bramki weterynaryjnej i czasem przez 20 minut, a czasem i dłużej (bo bywa, że 40 min), schładzają swojego „ukochanego” wierzchowca, po czym dumnie udają się w kierunku zniecierpliwionej grupki weterynarzy usiłując wmówić wszystkim wokół, że ich konie „schodzą” z tętna w ciągu jednej minuty i są doskonale przygotowane do udziału z zawodach. Nie wiem, może są wśród nas naiwni, którzy w to wierzą, ja się na to nie nabieram, ponieważ czynnie uczestniczę w sportowych zmaganiach i widzę, co się dzieje. Pozostaje pytanie, czy jakikolwiek regulamin nauczy tych zawodników rozsądku ? Czy naprawdę niektórzy z nas wierzą, że stosując wyżej opisane metody FAKTYCZNIE wygrywają zawody? Czy naprawdę jest to sprawdzenie konia? Czy nie mam racji pisząc, że zdobycie pucharku bywa dla wielu ważniejsze niż zawracanie sobie głowy jakimś koniem i jego dobrostanem? Idźmy dalej, ponieważ im dalej, tym, moim zdaniem, gorzej, a dowodzą tego choćby wyniki Mistrzostw Polski Seniorów.
Nie mamy w tym roku Mistrza. Przykro. Może należy się jednak przy okazji zastanowić, dlaczego tak się dzieje, że w naszym kraju, gdzie od wieków hoduje się znakomite konie arabskie brakuje przynajmniej kilku takich, które byłyby w stanie ukończyć mistrzowski dystans i bardzo mało jest takich, które startują w wyższych klasach. Posłużę się tutaj cytatem z artykułu pana Jana Skoczylasa (Hodowca i Jeździec, zima 2010, tytuł „Trening czy tuning”), który pisze: „Każdy chciałby mieć wybitnego konia. Niestety, żaden trening nie stworzy z przeciętniaka wybitnej jednostki. To oczywiste. Mniej oczywiste, że na skutek złego treningu (czytaj: głupoty) zamiast wybitnego konia otrzymujemy - kalekę”. Absolutnie nie chcę twierdzić, bo nie mam ku temu żadnych podstaw, że treningi koni rajdowych są nieprawidłowe. Zastanawia mnie jednak, jaki jest powód tego, że pojawiające się przecież u nas konie znakomite, a przynajmniej dobrze rokujące, dzielnie walczą przez jeden, może dwa sezony, a potem słuch o nich ginie i przepadają bez wieści. Dlaczego mamy konie-efemerydy, gwiazdy jednoroczne, nie powtarzające nigdy i nigdzie swoich wcześniejszych osiągnięć? Może podpowiedzi należy poszukać w literaturze? Miałam okazję przeczytać książkę Clare Wilde pt. „Endurance Riding. From First Steps to 100 Miles”, w której autorka w rozdziale “Fitness for life” pisze m.in. o wieku koni biorących udział w zawodach i jej zdaniem: dla 6-latka odpowiednie są dystanse 48-64 km, a dla 7-latka 80-96 km, oczywiście pokonywane w ROZSĄDNYCH tempach. Konie arabskie, najlepsze w tej dyscyplinie, są rasą późno dojrzewającą. Może więc jednak warto poczekać sezon, a może i dwa, zanim podda się je naprawdę dużym obciążeniom i zacznie wymagać wysiłku przekraczającego możliwości młodych, nie do końca dojrzałych zwierząt? Może wiele z naszych „dobrze rokujących” koni po prostu otrzymuje zbyt duże obciążenia zbyt wcześnie? Czasem, po ukończonych zawodach spaceruję po stajniach, gdzie stoją, a bywa, że leżą, dzielne rumaki. Wiele, naprawdę wiele razy jest tak, że serdecznie im współczuję, ponieważ zwycięzca konkursu czyli zawodnik przyjmuje kolejne gratulacje i wychyla kolejny kufel piwa, tymczasem jego towarzysz rajdowy stoi opuszczony i wymizerowany w stajni. I nie idzie mi bynajmniej o to, że zawodnik powinien z koniem spać, ale po ukończonym dystansie mógłby okazać zainteresowanie zwierzakiem, bo może przydałaby się jakaś glinka, może jakiś spacer, masaż? Moim zdaniem pomyślne ukończenie zawodów wcale nie kończy się w momencie przebrnięcia przez ostatnią bramkę weterynaryjną. Zawody wtedy są sukcesem, jeśli koń po ich ukończeniu pozostaje w dobrym zdrowiu i kondycji i po odpowiednim czasie odpoczynku można podjąć jego dalszy trening.
Wiele razy jest jednak tak, że dzielny, czworonożny towarzysz po zakończonych zawodach wraca do domu kulawy i nadaje się nie do treningu, ale do reanimacji. Ale ta wiedza jest już, niestety, niedostępna szerokiej publiczności oraz lekarzom, bo dwunożny zawodnik zachowuje ją przecież dla siebie, nie starając się wyciągnąć jakiejkolwiek nauki czy też wniosków… Nie jest też dla mnie zrozumiałe, po co w naszym Kraju nad Wisłą tak wiele wszelkiego rodzaju małych i pomniejszych mistrzostw. Nie czarujmy się – rajdy długodystansowe nie są u nas dyscypliną znaną, cenioną i popularną, ale bardzo chętnie przyznajemy sobie wszelkiego rodzaju tytuły i puchary, a to zawodnikom trenującym inne dyscypliny daje dodatkowy argument w dyskusji, że w rajdach nie trzeba się specjalnie wysilać żeby zostać Mistrzem Czegokolwiek. Jakaś racja jednak w tym jest… Po co nadawać szumne tytuły np. Mistrzostw Podlasia czy Małopolski zawodom, w których na owym mistrzowskim dystansie biegnie jeden koń i w zasadzie powinny mieć one rangę regionalnych? Idea Mistrzostw Polski Młodych Koni jest, moim zdaniem, ze wszech miar słuszna, ale pod warunkiem, że będzie w nich startowała większa ilość koni niż 5 czy czasem 1… Czy naprawdę przyznawanie prestiżowego tytułu Mistrza koniowi, który wygrał klasę L rywalizując z czterema innymi ma jakikolwiek sens? To raczej zaniżanie poprzeczki nie prowadzące do niczego dobrego. Po takich zawodach można natknąć się w internecie na ogłoszenia, że ten i ów hodowca oferuje na sprzedaż „wybitnego” konia, którego jedynym osiągnieciem jest dalsze lub bliższe pokrewieństwo z „utytułowanym Mistrzem Polski” i nikt oczywiście nie kwapi się dodać, że ów „Mistrz” ukończył klasę L dwukrotnie w życiu i to jest całe jego imponujące osiągnięcie. Moim zdaniem określanie takich koni jako "mistrzowskie" jest dużym nadużyciem, ponieważ dystans mistrzowski w rajdach to jednak ciągle 160 km… Nie prowadzi to do wyłonienia najlepszych koni, a śmiem twierdzić, że wręcz promuje konie przeciętne, bo na początku już napisałam, że klasy L czy P wygrywają bardzo często zawodnicy potrafiący w dość szczególny sposób wykorzystać regulamin rozgrywania tych klas i zwyciężyć startując na koniu, który w całej, niezbyt zresztą dużej stawce, powinien być ostatnim… Uważam zresztą, że rezygnacja z podziału zawodów na regionalne i ogólnopolskie i nadawanie wszystkim rangi „krajowe” była pomysłem chybionym. Mimo wszystko, tzn. mimo niewielkiej liczby koni i zainteresowanych dyscypliną zawodników, zawody ogólnopolskie posiadały pewien niezaprzeczalny prestiż i przynajmniej w świadomości startujących były jakąś wyższą klasą, a udział w nich pewnym celem, do którego trzeba dążyć. I znów nie sposób nie przyznać racji zawodnikom innych dyscyplin, którzy twierdzą, że „u nas” (czyli w rajdach) każdy może sobie za przysłowiową stodołą zorganizować zawody ogólnopolskie, w których pięciu zaprzyjaźnionych zawodników z sąsiadujących stajni radośnie jeździ po okolicznych lasach i przyznaje sobie za to punkty w rankingu.
Taką właśnie opinię o zmaganiach rajdowych usłyszałam ostatnio od zawodnika „skokowego” i naprawdę nie miałam siły na polemikę tym bardziej, że czasem brak argumentów, bo człowiek gdzieś pod skórą czuje, że krytyczne opinie nie są przecież tak całkiem bezpodstawne. Kolejny raz twierdzę, ze zaniżanie poprzeczki naprawdę nie ma sensu i do niczego dobrego nie prowadzi, a już na pewno nie czyni dyscypliny bardziej popularną, bo raczej rodzi brak dla niej szacunku i zrozumienia. Zdaję sobie jednocześnie sprawę, że nie możemy porównywać się z krajami zachodnimi choćby z tego względu, że nie dysponujemy nawet ułamkiem funduszy, jakie nasi sąsiedzi mogą przeznaczyć na rozwój sportu rajdowego. Gdzieś jest jednak złoty środek, jakaś granica pomiędzy nisko zawieszoną (często przez nas samych) poprzeczką a wymaganiami, żeby nasze konie kończyły zawody w tempach, które są dla nich nieosiągalne. Cenię bardzo jeźdźców, który pracują z końmi systematycznie, ze zrozumieniem i rozsądkiem, dla których ukończenie zawodów w optymalnym dla danego konia tempie i z dobrymi parametrami stanowi priorytet. Ewa Szarska, międzynarodowa sędzina dyscypliny, wieloletnia przewodnicząca Komisji Rajdów pisze w Kalejdoskopie rajdowym (kwartalnik „Araby”, nr 20): „Analizując wyniki światowych imprez rajdowych łatwo można wyodrębnić grupę jeźdźców plasujących się zwykle na czołowych miejscach. Jednak czymś zupełnie innym jest uzyskiwanie dobrych miejsc, ale za każdym razem na innym koniu, a czymś innym, znacznie TRUDNIEJSZYM, powtarzanie takich wyników na dwóch lub trzech stałych koniach, nie mówiąc już o jednym. Taka POWTARZALNOŚĆ znakomitych wyników jest najlepszym świadectwem dla konia, jeźdźca i trenera i świadczy nie tylko o klasie zwierzęcia, ale i o umiejętności właściwego dostosowania obciążeń treningowych do możliwości konia”. Wydaje się zatem, że powinniśmy szanować nasze małe grono rajdowych wierzchowców i dostosowywać nasze marzenia do ich możliwości. Nie mamy żadnych szans na prześcignięcie szejków choćby z racji wspomnianych kwestii finansowych lub naszej mentalności, bo, pozostaję z taką nadzieją, my jednak kochamy nasze polskie, niedoskonałe konie i raczej nie lubimy ich na talerzu.
Skąd nagle pomysł z talerzem? Otóż pisząc ten tekst przypomniałam sobie rozmowę z pewnym włoskim zawodnikiem, który brał udział w zawodach w Fontanafredda we Włoszech. W dniu poprzedzającym start podzielił się uwagą na temat swojego ukochanego konia i stwierdził, że jeśli ten mu dobrze nie pobiegnie, to wyląduje, jak jego poprzednicy, na talerzu w formie salami. Roześmiany i zadowolony z siebie stwierdził, że Włosi bardzo, ale to bardzo lubią koninę i jeśli któryś delikwent (czyli „ukochany wierzchowiec”) biegać nie chce to w zasadzie straty nie ma, bo do treningu weźmie się kolejne „ewentualne salami” i „po sprawie”. Na koniec znów posłużę się cytatem ze wspomnianego artykułu pana Skoczylasa , który pisze : „Mam wrażenie, że dzisiaj powszechnie myli się słowo „trening” ze słowem „tuning”. Więc konie się „tuninguje”. Sprzęt, odżywki, fryzjer. Czasem farmakologiczne wspomaganie. Brutalność, barowanie, maksymalne obciążenia. Koń nie wytrzyma? No to co? Kwestia kosztów- weterynarz, następny koń”. Moim zdaniem powinniśmy robić swoje i słuchać naszych wierzchowców, nie oglądając się na mitycznych szejków i ich nieprawdopodobne wyczyny, bo trzeba przecież pamiętać, że przemysł farmakologiczny bardzo się ostatnimi czasy rozwinął…A na wybitnego (potencjalnie) konia możemy trafić raz w życiu….
Beata Szlezyngier-Jagielska