Publikacje > Artykuły > O nowej „modzie”, która zapanowała i o innym punkcie widzenia…

Zapanowała u nas „moda” na pisanie o zawodach na pustyni, o rekordach bitych na różnych dystansach, o ponaddźwiękowych szybkościach, w jakich tamte „znakomite” konie pokonują trasy. Gloryfikowanie wyczynów koni na pustyni to droga donikąd, ślepy zaułek, ponieważ ich wyniki nie są konsekwencją poziomu polskich rajdów. Nie mogą być też traktowane jako wyraz sukcesu hodowców polskich koni arabskich, ponieważ są jednostkowe i raczej przypadkowe. Naturalnie należy się cieszyć z sukcesów uzyskiwanych przez nieliczne grono pochodzących z naszego kraju koni, ale jednocześnie trzeba podchodzić do owych wyników z dużym dystansem i nie popadać w euforię. Emocje zaciemniają zwykle prawdziwy obraz rzeczywistości, która kolorowa wcale nie jest. Nieliczne zwycięstwa „naszych” koni nie są wynikiem znakomitego poziomu polskich rajdów, ponieważ dyscyplina pozostaje w naprawdę kiepskim stanie i jest mało popularna. Koni u nas startuje niewiele. W roku 2012 nie udało się przeprowadzić Mistrzostw Polski, ponieważ zabrakło odpowiedniej ilości (czyli sześciu) mogących wziąć udział w tym „przedsięwzięciu” par. P. Maciej Kacprzyk słusznie (i odważnie!) zauważył w swoim artykule („Hodowla długodystansowa”), że : „współczesne polskie konie arabskie to niemal wyłącznie konie pokazowe”. Jeździmy na koniach wybieranych do tego sportu przez przypadek, nie mamy żadnych „linii rajdowych” … O sukcesach swoich wierzchowców mogą zapewne mówić choćby Francuzi, ponieważ dyscyplina jest u nich bardzo popularna, koni są tam setki, prowadzona jest od lat selekcja hodowlana. Jeśli francuskie araby wygrywają zawody rajdowe w dobrym tempie i z dobrymi parametrami to nie można mówić o przypadku, lecz o sukcesie, jaki uzyskano wieloletnią pracą hodowlaną, odpowiednią selekcją, treningami oraz konsekwentną popularyzacją dyscypliny. To właśnie koni arabskich z Francji można się „bać” na zawodach międzynarodowych, ale szczerze mówiąc trudno tak powiedzieć o naszych rumakach. Jeszcze dużo czasu upłynie, zanim będziemy zauważani poza granicami kraju ponieważ stale tkwimy w rajdowym „przedszkolu”. Bez pracy u podstaw, bez popularyzacji dyscypliny nigdy z niego nie wyrośniemy…. Nasze rajdy opierają się głównie na amatorach posiadających jednego lub kilka koni, pasjonatach, którzy chcą coś zrobić i którzy są, moim skromnym zdaniem, po prostu niedoceniani. Jak działa pisanie jedynie o rekordach na przeciętnego polskiego zawodnika posiadającego kilka ukochanych koni i swoją pasję, na którą wydaje czasem z trudem uciułane pieniądze? Wpływ jest dwojaki w zależności od siły charakteru osobnika- poddaje się on presji i podejmuje próby bicia rekordów na swoim koniu, co kończy się eufemistycznie rzecz ujmując „różnie” lub….rezygnuje z robienia czegokolwiek, ponieważ „i tak nie ma to sensu, bo się nie dogoni”. Obie drogi są owym ślepym zaułkiem. Do takich smutnych wniosków doszłam po wielu rozmowach z ludźmi kiedyś zaangażowanymi w sport rajdowy. Dziś są zniechęceni, czują się nieważni i pomijani, ponieważ mając ambicje sportowe zdają sobie jednak sprawę z niedoskonałości swoich rumaków i z niemożności pokonania różnych barier. Twierdzą, że będąc na krajowych zawodach czują presję, a nie radość z uczestnictwa w nich, że jedynie prędkość przejazdu zaczęła się liczyć, a parametry konia jakoś schodzą na dalszy plan…Nie dawniej jak wczoraj jedna z moich koleżanek opowiadała, że na pewnych zawodach jej tempo przejazdu klasy P (około 14km/h) wzbudziło u kilku zawodników lekceważące wzruszenie ramion…. Czy naprawdę musimy porównywać nieporównywalne i patrzeć z uwielbieniem na pustynne wyczyny? Nie możemy mieć własnego zdania na ten temat i nie możemy po prostu „robić swojego” ceniąc przeciętnego Kowalskiego za chęci, pasje i zamiłowania? Nie mamy wielu koni, próbujmy więc je szanować mając nadzieję, że z czasem wyhodujemy znakomite osobniki i że będziemy mogli mówić o prawdziwym sukcesie polskich rajdów. Tymczasem teraz sytuacja jest taka, że zniechęcamy i tak nieliczne przecież grono rajdowców podtykając im pod nos wzory niemożliwe do naśladowania z różnych względów. To jest dokładnie tak, jak byśmy kazali przedszkolakowi zdawać maturę i kpili z niego, że nie dał rady…Nie da rady, ponieważ ledwie alfabet zdążył poznać, a na kształcenie trzeba czasu. W gronie przedszkolaków trafiają się wyjątki i geniusze, istnieją trzyletnie dzieci, które potrafią doskonale czytać, ale to są przykłady potwierdzające regułę- zdecydowana większość potrzebuje czasu na rozwój. Podobnie jest z polskimi końmi bijącymi rekordy- to są wyjątki, one nie stanowią żadnej reguły i na ich przykładzie nie można postawić tezy, że nasze araby to konie wyjątkowo dzielne, bo mają „stare, dobre papiery”. Poza tym przeglądając rodowody wielu z nich zauważymy, że polskie pochodzenie dotyczy jedynie jednego z rodziców albo babci lub dziadka… Czy zatem można ekscytować się sukcesami „polskiej hodowli”? Ochłońmy i nie dajmy się ponosić fantazjom, bo stracimy kontakt z rzeczywistością. Warunki na pustyni są zgoła inne niż te w Polsce i nie można ich w żaden sposób odnieść do naszych. Nie idzie tu bynajmniej o panujące w krajach azjatyckich temperatury, ale raczej o możliwości finansowe naftowych szejków oraz, co za tym idzie, o podejście do konia. Zawodników rajdowych dwunożnych oraz czworonożnych są tam tysiące. Istotne jest jedynie miejsce uzyskane w danym wyścigu, natomiast cena za nie jest nieistotna. Przykłady takiego podejścia można mnożyć i wyliczać w nieskończoność. Wiele jest koni, o których było głośno. Pozostaje mieć nadzieję, że kiedyś jeszcze wrócą do sił… Co ta pustynia w sobie ma, że produkuje takie „demony szybkości”? Pan redaktor Szewczyk doskonale wyjaśnia tę tajemnicę w swoim obszernym artykule dotyczącymi dopingu. Należy się zastanowić, co się tak naprawdę promuje i do czego właściwie zmierzamy. Wiele już było koni, które dobrze rokowały i szybko ich gwiazdy zgasły. Wśród naszych, polskich wierzchowców (czy też trenowanych w Polsce) też było już kilka sław, które szybko odeszły w niebyt. Szkoda ich. Czy rajdy to dążenie do (często) jednorazowych startów koni, najwyraźniej przekraczających ich fizyczne możliwości? Czy to jedynie dążenie do zaspokajania własnych ambicji kosztem zdrowia i życia tych stworzeń? Nie dyskutujmy o ogromnej sile naftowego pieniądza, który ten chory system napędza. Konie zawsze będą sprzedawane i zmuszane do pracy ponad ich siły i możliwości. Należy jednak mieć tego pełną świadomość, zachowywać konieczny dystans do kontrowersyjnych „rekordów”, nie dać się ponosić jakiemuś szaleństwu i nie ulegać fascynacji czymś, co już przestało być zdrowym sportem. Nie zajdziemy daleko, jeśli wyczyny pustynnych zawodników nie będą przez nas traktowane z dystansem. Na jednych z naszych, krajowych zawodów koń ukończywszy w dobrej formie dystans 80km został przez młodego zawodnika „nagrodzony” mocnym kopniakiem w brzuch, ponieważ (cytat): „gnój biegł za wolno i nie rokuje”. Brawo dla młodych! Ale z drugiej strony należy się w tym miejscu zastanowić, gdzie młodzi rajdowcy mają się uczyć zrozumienia potrzeb i fizjologii konia oraz szacunku dla niego, jeśli brak nam jest szkoleń, a w prasie ukazują się doniesienia o kolejnych rekordach szybkości? Doceńmy konie, które biegają wiele sezonów, pozostając w zdrowiu i dobrej kondycji. Doceńmy ludzi, którzy po prostu kochają te stworzenia, kochają z nimi być i dbają o nie, jak o członków rodziny. Nie dla wszystkich handel tymi pięknymi zwierzętami stanowi cel sam w sobie i nie jest to cel sam w sobie. Dla wielu konieczność rozstania z ukochanym rumakiem to dramat, a nie powód do radości. Naprawdę tak jest i to ogromna wartość w naszych, opanowanych przez pieniądz, czasach.

Beata Szlezyngier-Jagielska