• Przeczytaj naszą książkę
  • Zapraszamy do lektury

CHINY - CO DALEJ?

Chiny i co dalej?

W czasach kolonialnej świetności Szanghaj nazywany był Paryżem Wschodu i Królową Orientu, a dziś budzi zawiść innych miast i zdaje się przyćmiewać nawet Hongkong. Licząca 16 milionów ludzi metropolia to nowoczesne, dynamicznie rozwijające się miasto drapaczy chmur, biurowców i nowych autostrad, które znacznie usprawniają ruch. Chiny rozwijają się w zawrotnym tempie, a Chińczycy wierzą, że po latach upokorzeń ich kraj odzyska prestiż w świecie. Cywilizacja, z której mieszkańcy „Państwa Środka” są niezwykle dumni, liczy ponad 4 tysiące lat. Jednocześnie jednak wiek XIX I XX obfitował w wiele poniżających i niezwykle bolesnych dla Chińczyków wydarzeń - przegrali wojny opiumowe z państwami Zachodnimi, doświadczyli koszmarnej okupacji japońskiej i przeszli przez tragiczne w skutkach eksperymenty Mao. Po jego śmierci i aresztowaniu bandy czworga powrócił na szczyty władzy ogromnie popularny w Chinach Deng Xiaoping i powiedział ludziom: „Bogaćcie się. To rzecz chwalebna”. Otworzył kraj na nowe inwestycje, jednak panujące na Zachodzie przekonanie, że wprowadził on kraj na drogę kapitalizmu, ponieważ zdał sobie sprawę z porażki komunizmu, należy między bajki włożyć. Deng zaakceptował model nowoczesności w stylu zachodnim, aby przyspieszyć rozwój kraju i wzmocnić swoją pozycję na arenie międzynarodowej. Jego powiedzenie znaczy w zasadzie – „Bogaćcie się. I siedźcie cicho”. Mogliśmy swobodnie podróżować po całych Chinach, ale jednocześnie wielokrotnie mieliśmy wrażenie, że cały czas jesteśmy dyskretnie obserwowani. Tuż po przekroczeniu granicy chińsko–wietnamskiej w miasteczku Hekou, udaliśmy się na pobliski dworzec autobusowy, ponieważ chcieliśmy jak najszybciej dojechać do prowincji Yunnan, o której urodzie wielokrotnie słyszeliśmy i czytaliśmy. Wydawało się nam, że dotrzemy do cichej i spokojnej krainy ludzi żyjących w niezmąconej harmonii z przyrodą, a tymczasem…

Ale…po kolei. Próbowaliśmy jakoś dowiedzieć się o rozkład jazdy autobusów, a było to dość trudne, ponieważ Chińczycy mieszkający na prowincji nie posługują się żadnym językiem oprócz ojczystego, ale błyskawicznie, jak spod ziemi wyrósł nagle przed nami młody, dobrze ubrany Chińczyk doskonale władający językiem angielskim, znakomicie zorientowany w kursach autobusów, możliwościach wymiany walut, cenach noclegów itd. Okazał się bardzo pomocny i uczynny, jednak mieliśmy dziwne wrażenie, że ta dyskretna pomoc nie jest przypadkowa. W ciągu naszej podróży po Chinach wielokrotnie spotykaliśmy przyjaznych, uprzejmych, doskonale władających nawet kilkoma obcymi językami Chińczyków, którzy proponowali nam pomoc, kupowali bilety, a nawet gościli we własnych domach. Dyskretna opieka? Tego raczej nie dowiemy się nigdy… Przygraniczne miasteczko zaszokowało nas natychmiast swoją nowoczesnością, mnóstwem drogich sklepów z „markową” odzieżą, biurowcami i bankami. Nie spodziewaliśmy się takiego budowlanego rozmachu, takiej nowoczesności i co to dużo mówić, bogactwa, ponieważ w naszym mniemaniu zmierzaliśmy do małej, przygranicznej mieściny. Uczucia zdziwienia i zaskoczenia towarzyszyły nam zresztą podczas całej podróży po Państwie Środka.Chińska transformacja była największym wydarzeniem XX wieku, zmiany przeprowadzono błyskawicznie, objęto nimi miliard ludzi i praktycznie pozbawiano miski ryżu społeczeństwo chłopskie, które jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej głęboko tkwiło w feudalizmie. Chiny startowały do reform spustoszone przez Rewolucję Kulturalną.

Różnice w zamożności zaczęły się błyskawicznie powiększać, a dzisiejsze różnice w standardach życia pomiędzy mieszkańcami wschodnich metropolii a wieśniakami z zachodu ktoś porównał do tych, które występują między Hiszpanią a Senegalem. Chiny jednak, dzisiaj „fabryka świata”, najwyraźniej dźwigają się z biedy, chociaż zastosowana kuracja jest drakońska. Prości ludzie ze wsi, przybywający do miast w poszukiwaniu pracy, najczęściej nie znają swoich praw, pracują ponad siły, mieszkają w bardzo kiepskich warunkach, a pozostawione na wsi rodziny odwiedzają raz w roku. Min gong czyli wiejscy robotnicy mieszkają w dzielnicach przypominających murzyńskie slumsy w USA i pomimo tego, że nie mają problemu ze znalezieniem zatrudnienia, wciąż czują się dyskryminowani. Nie mają prawa do meldunku (hukou), a bez niego nie mogą korzystać z opieki medycznej i edukacji. „Porządni” obywatele nie mają najlepszego zdania o dzielnicach zamieszkanych przez wędrownych robotników, gdzie przestępczość jest wysoka, a warunki sanitarne pozostawiają dużo do życzenia. Różnice w zamożności zaczęły się błyskawicznie powiększać, a dzisiejsze różnice w standardach życia pomiędzy mieszkańcami wschodnich metropolii a wieśniakami z zachodu ktoś porównał do tych, które występują między Hiszpanią a Senegalem. Chiny jednak, dzisiaj „fabryka świata”, najwyraźniej dźwigają się z biedy, chociaż zastosowana kuracja jest drakońska. Prości ludzie ze wsi, przybywający do miast w poszukiwaniu pracy, najczęściej nie znają swoich praw, pracują ponad siły, mieszkają w bardzo kiepskich warunkach, a pozostawione na wsi rodziny odwiedzają raz w roku. Min gong czyli wiejscy robotnicy mieszkają w dzielnicach przypominających murzyńskie slumsy w USA i pomimo tego, że nie mają problemu ze znalezieniem zatrudnienia, wciąż czują się dyskryminowani. Nie mają prawa do meldunku (hukou), a bez niego nie mogą korzystać z opieki medycznej i edukacji. „Porządni” obywatele nie mają najlepszego zdania o dzielnicach zamieszkanych przez wędrownych robotników, gdzie przestępczość jest wysoka, a warunki sanitarne pozostawiają dużo do życzenia.

Według azjatyckich tradycji tylko męski potomek kontynuuje linię rodu, może opiekować się duchami rodziców po ich śmierci oraz bardziej nadaje się do prac polowych, stąd niemożność urodzenia syna lub (lepiej) synów przez wieki stanowił koszmar chińskich kobiet. Tradycja jest silna, więc jeśli para ma tak strasznego pecha, że urodzi jej się potomek płci żeńskiej, to w wielu wypadkach zostaje on natychmiast zlikwidowany. Kilka lat temu prasę zachodnią obiegł fotoreportaż, który pokazywał, jak zostało potraktowane ciałko kilkudniowej dziewczynki. Malutkie, nagie zwłoki zostały umieszczone na ruchliwym chodniku, tuż obok krawężnika. Z kilkudziesięciu przechodzących osób zainteresował się martwym dzieckiem jedynie starszy mężczyzna i w odruchu ludzkiego współczucia podniósł je i …wrzucił do pobliskiego kosza na śmieci. Z przygranicznego miasteczka wyruszyliśmy w dalszą podróż przez usytuowaną u wrót Azji Południowo-Wschodniej, leżącą zawsze na obrzeżach imperium przecudnej urody prowincję Yunnan co po chińsku znaczy „Na południe od chmur”. Autobusik, którym podróżowaliśmy, kilkakrotnie zatrzymywała policja celem sprawdzenia dokumentów. Yunnan jest fascynującą, zróżnicowaną geograficznie i kulturowa krainą zamieszkałą przez 24 mniejszości etniczne, które od 1979 roku mogą otwarcie praktykować swoje religie i obyczaje.

Podziwialiśmy soczyście zielone wzgórza, turkusowe jeziora, prowadzone na zboczach górskich i wyglądające niezwykle malowniczo uprawy ryżu i herbaty,byliśmy goszczeni przez przyjaznych, otwartych, barwnie ubranych ludzi. Po kilku dniach podróży krętymi, wąskimi, malowniczymi drogami dotarliśmy małym lokalnym busikiem do miasta Luchun i wysiedliśmy na….bardzo nowoczesnym, rozległym, najwyraźniej świeżo zbudowanym dworcu autobusowym. Wokół nas widoczne były również niedawno wzniesione bloki mieszkalne, a wkrótce okazało się, że w zasadzie całe miasto przypomina duży plac budowy. Pierwszy raz wówczas zobaczyliśmy, że można przestawiać góry w sensie dosłownym, ponieważ Chińczycy właśnie to robią i zdają się w ogóle nie zwracać uwagi na tak mało, ich zdaniem, istotne rzeczy, jak ochrona przyrody i środowiska. Prowadzą w tej górzystej prowincji czteropasmowe autostrady, równają wierzchołki gór i na takim, już płaskim terenie, budują blokowiska.

Jest to rzeczywiście imponujące, ale jednocześnie brak szacunku dla otoczenia budzi przerażenie i jakiś wewnętrzny sprzeciw. Można powiedzieć, że w tym mieście, w tym punkcie, kończy się jakiś prawdziwy Yunnan, po którym dane nam było podróżować przez kilka ostatnich dni. Zaczyna się Yunnan opanowany chińską transformacją….Górzyste tereny pogranicza Chin i Wietnamu zamieszkuje wiele mniejszości etnicznych, w mieście Luchun spotkaliśmy wywodzących się z Qiangów i przybyłych do Chin z Wyżyny Tybetańskiej około III wieku przedstawicieli grupy Hani, wyznawców animizmu i praktykujących kult przodków. Ludzie ci to w przeważającej liczbie rolnicy, uprawiający na swoich żyznych poletkach ryż, kukurydzę, bawełnę, orzeszki ziemne oraz herbatę. Bardzo typowym zwyczajem dla Hani są uliczne bankiety, w których niskie stoliki ustawione są wzdłuż ulicy, przypominając kształtem barwnego węża lub, jak chcą Hani, smoka. Jest wiele zasad, jeśli chodzi o ustawienie stołów, goście zostają umieszczeni przy nich wg tego, jaką rolę odgrywają w społeczności. Pierwszy stolik nazywa się „głową smoka”, natomiast ostatni „ogonem”. Zwykle takie bankiety są organizowane przy okazji ważnych wydarzeń jak np. powitania Nowego Roku. My mieliśmy przyjemność i zaszczyt uczestniczyć w ulicznym bankiecie zorganizowanym z okazji zaślubin młodej pary. Przemierzaliśmy bezduszne, nowoczesne miasteczko i czuliśmy się nieco zdezorientowani i zaskoczeni tym, co widzimy. Okoliczne pola ryżowe systematycznie niszczył ciężki sprzęt budowlany, koparki wyrywały kawałki malowniczych gór i przygotowywały miejsce pod przyszłą autostradę. Obok nas, na świeżo zbudowanym moście stała ubrana w tradycyjne ludu Hani stroje para ludzi w średnim wieku. Oboje wpatrywali się w pobliski plac budowy, kobieta płakała. Możliwe, że patrzyła na miejsce, na którym jeszcze kilka tygodni wcześniej stał jej dom…

Lijiang

Jechaliśmy do Lijiang mając nadzieję na odnalezienie kawałka starych, przebogatych w tradycje Chin. Nasłuchaliśmy się już w Polsce opowieści o tym przecudnym, urokliwym mieście, wpisanym zresztą na listę UNESCO i spodziewaliśmy się zobaczyć właśnie takie zaczarowane miejsce….Ale niestety, znów spotkało nas kolejne rozczarowanie i zdziwienie. stare uliczki w poszukiwaniu mniej zatłoczonej kafejki czy kolejnego sklepu z pamiątkami. Miasteczko może jeszcze kilka lat temu było urokliwe, na pewno posiadało swoisty klimat, ale teraz można pisać o tym jedynie w czasie przeszłym, ponieważ w chwili obecnej zostało zadeptane nogami tysięcy turystów, przemierzających wąskie, stare uliczki w poszukiwaniu mniej zatłoczonej kafejki czy kolejnego sklepu z pamiątkami.

Zostało wybudowane przez lud Naxi blisko tysiąc lat temu i stanowiło ważny ośrodek polityczny, kulturalny i handlowy. Na xi zaliczanie są do 55 oficjalnych mniejszości etnicznych zamieszkujących Chiny, posługują się językiem z grupy tybetańsko-birmańskiej i głównie zamieszkują w prowincji Yunnan, ale spotkać ich można także w Syczuanie i Tybecie. W języku Naxi sylaba „Na” oznacza szanowaną, starszą osobę, natomiast dalsza część słowa czyli „Xi” znaczy: ludzie. Naxi mają bogatą literaturę i sztukę, stworzyli m.in. pismo piktograficzne, które jest obecnie jedynym takim używanym na świecie. Wiele pamiątek, które wyrabiają i sprzedają jest ozdobionych piktogramami.Przed utworzeniem nowoczesnych Chin w roku 1949 większość ludzi z tej mniejszości etnicznej wierzyła, że wszystko posiada nieśmiertelną duszę, a bogowie zamieszkują w domach, których to z tego powodu nie wolno niszczyć. W dzisiejszych Chinach wyraźnie widać, że takiego poglądu absolutnie nie podzielają współcześni i nowocześni Chińczycy, którzy są wręcz ogarnięci jakąś pasją unicestwiania wszystkiego, co stare. Panuje wśród nich pogląd, że aby powstało nowe stare musi umrzeć. Nie mogliśmy zrozumieć, skąd bierze się taka pasja demolowania? Rewolucja kulturalna starła z powierzchni ziemi niezliczoną liczbę wspaniałych świątyń, domów, cudownych budowli, a nowoczesne Chiny upierają się, żeby zniszczyć resztę. W mieście Jinghong pojechaliśmy do położonego na jego obrzeżach buddyjskiego kompleksu świątynnego Mengle. Mieliśmy ochotę na chwilę odpoczynku w ciszy i spokoju, może chwilę zadumy z dala od komercyjnego, rozkrzyczanego, pełnego reklam i hałasu miasta. Tam też przeżyliśmy szok - otóż kompleks ów, położony w pięknym parku poza metropolią, jest świeżo wzniesiony i wygląda jak park rozrywki raczej, a nie świątynia… Za wstęp należy zapłacić całkiem niemałą kwotę, ale można porobić zdjęcia medytującym mnichom oraz posłuchać mantr buddyjskich płynących z…umieszczonych w trawie głośników. Można naturalnie zjeść jakąś kiełbaskę, wypić kawę i nakupować różnych pamiątek. Byliśmy kompletnie zniesmaczeni tym komercyjnym miejscem, ale na szczęście przysiadło się do nas kilku młodych, buddyjskich mnichów, którzy doskonale władali językiem angielskim i popłynęła opowieść o tym, że nie do końca jest to taka komercja i sprzedaż świętości, jakby się to mogło wydawać.

Chińczycy zawsze bardzo byli przywiązani do wierzeń (rzadko przybierających formę zhierarchizowanej instytucji kościelnej czy spójnego systemu religijnego) oraz do słuchania autorytetów i władców, których pozycja prawie dorównywała bóstwom. Mao doskonale znał swoich rodaków, wiedział, że są przyzwyczajeni do posłuszeństwa, ale na stanowisku bóstwa widział jedynie siebie. Kazał zatem niszczyć buddyjskie świątynie i klasztory bynajmniej nie dlatego, że gardził religią. Poza nim żadne inne autorytety nie były potrzebne. W pewnym okresie historycznym Chińczycy powtarzali więc jak mantrę buddyjską myśli Wielkiego Przewodniczącego zawarte w Czerwonej Książeczce, a posążki bóstw zostały zastąpione portretami pana w szarym uniformie. Młodzi mnisi we wspomnianym świątynnym Disneylandzie wyjaśnili nam, że duchowość w Chinach zaczyna się powoli odradzać, znów powstają szkoły buddyjskie i władza daje zielone światło organizacjom religijnym, ale jednocześnie bardzo się boi utraty kontroli nad nimi. Mnisi idą więc na kompromis - mieszkają w tym dziwnym kompleksie, pozwalają się fotografować, ale ich wiara jest jak najbardziej autentyczna i szczera. Pozwoliło nam to spojrzeć inaczej na modlących się ludzi. Komercja komercją, ale skoro inaczej nie można? Zastanawialiśmy się, czy miasteczko Lijiang też jest takim kompromisem? Stare miasto ze swoimi wąskimi, brukowanymi kamieniami uliczkami, poprzecinane siecią kanałów, nie otoczone, w przeciwieństwie do typowych miast chińskich, żadnym murem jest wciśnięte w inne Lijiang - hałaśliwe, ruchliwe, pełne nowoczesnych drogich sklepów i wieżowców. Położone na kilku kilometrach kwadratowych przeciwstawia się napierającemu na nie, agresywnemu miastu. Powinno być skansenem, otoczonym szacunkiem dla historii, ale komercja króluje tu w najlepsze.

Każdy dom przerobiono na sklep z pamiątkami, bar, restaurację albo dyskotekę, zaczynającą działalność około godziny 22, a kończącą nad ranem. Nieprzerwany tłum turystów depcze wszystko wokół i siebie nawzajem, je, kupuje, krzyczy i pije. Sprzedawczynie w sklepie oraz kelnerki w barach są ubrane w tradycyjne stroje ludu Naxi i pozostaje pytanie - dla komercji i lepszej sprzedaży towarów, bo wyglądają pięknie i egzotycznie, czy jest to może forma ochrony własnej kultury? Czy bogowie ludu Naxi nadal zamieszkują ich domy czy też raczej dawno już uciekli, nie mogąc znieść panującego wszędzie hałasu i chaosu? To pytanie szczególnie silnie nasuwa się w modnych dyskotekach, gdzie przedstawicielki rodu Naxi, podobnie jak sprzedawczynie ubrane w tradycyjne stroje, wyginają się i wdzięczą w rytm ogłuszającej, zachodniej muzyki… W przeważającej większości turystami są Chińczycy, którzy poznają własny kraj wykupując pakiety typu : Szanghaj-Lijiang-Pekin w jakimś biurze podróży i jadą zwiedzać zawsze w grupie, z planem i przewodnikiem. Można doskonale rozpoznać, kto do jakiej grupy należy, ponieważ każda z nich charakteryzuje się jakimś identycznym elementem stroju - jednych wyróżniają z tłumu np. żółte czapeczki, innym razem widzimy gromadkę grzecznie ciągnącą za przewodnikiem odzianą w identyczne, czerwone koszulki. Grupowe zwiedzanie jest również bardzo charakterystyczne dla Japończyków z tym, że ich raczej nie można rozpoznać po strojach, ale po zachowaniu - zawsze wszyscy razem podnoszą malutkie aparaty fotograficzne i zawsze fotografują w tym samym momencie te same obiekty, po czym na znak przewodnika zdyscyplinowani przesuwają się dalej i za chwilę rytuał grupowego fotografowania kolejnego obiektu zostaje powtórzony przez wszystkich.

Cóż, co kraj to obyczaj. Chińscy turyści uwielbiają kupować, więc handel pamiątkami kwitnie.Z nieoficjalnych źródeł dowiedzieliśmy się, że nie tylko handel pamiątkami jest tutaj rozpowszechniony, podobno młode kobiety oferują na sprzedaż także całkiem inne rzeczy i spotyka się to z dużym zainteresowaniem chińskich, zapracowanych, potrzebujących relaksu biznesmenów. Na każdej uliczce znajduje się kilka biur podróży, ale nastawione są one głównie na turystę rodzimego i ze zdziwieniem zorientowaliśmy się, że w żadnym z nich nikt nie był w stanie porozumieć się z nami w języku innym niż chiński. Zresztą pracujący w biurach Chińczycy byli z kolei bardzo zdziwieni tym, że my nie mówimy po chińsku. To zdaje się być bardzo zabawne, ale jeśli weźmiemy pod uwagę rozmiary i możliwości chińskiej ekspansji to może trzeba się zastanowić nad koniecznością kupienia podręcznika do nauki języka mandaryńskiego? Nie spotkaliśmy wielu turystów z zachodu, chociaż na każdej uliczce znaleźć można restauracyjkę oferującą english breakfast i obsługę w tymże języku. Postanowiliśmy zjeść kolację w tym dziwnym mieście, zastanawialiśmy się nad wyborem miejsca spacerując wzdłuż kanałów i zastanawiając się, jakie jest prywatne życie mieszkańców tego miejsca?